Ogon komety przecinał blask jutrzenki
niczym czerwona szrama krwawiąca ponad turniami Smoczej Skały, rana
zadana różowopurpurowemu niebu.
Maester stał na wystawionym na
podmuchy wiatru balkonie, z dala od swych komnat. Tu właśnie
przybywały po długim locie kruki. Ptaki splamiły swymi odchodami
wznoszące się po obu jego stronach kamienne chimery wysokości
dwunastu stów, przedstawiające piekielnego ogara i wiwernę. Dwie z
otaczającego starożytną fortecę tysiąca. Gdy przybył na Smoczą
Skałę, niepokoił go widok groteskowych, kamiennych posągów, z
biegiem lat przyzwyczaił się jednak do nich. Uważał je teraz za
starych przyjaciół. Obserwowali we trójkę niebo, pełni złych
przeczuć.
Cressen nie wierzył w znaki. Mimo
to... choć był już stary, nigdy w życiu nie widział komety,
która byłaby choć w połowie tak jasna lub miała taki kolor,
straszliwy kolor krwi, płomieni i zmierzchu. Zastanawiał się, czy
patrzyły już na taką chimery. Były tutaj znacznie dłużej od
niego i będą tu nadal stały, gdy jego już od dawna nie będzie.
Gdyby kamienne języki umiały mówić...
Cóż za głupota. Stał
wsparty o mur, w dole fale uderzały z hukiem o brzeg, a pod palcami
czuł szorstki, czarny kamień. Mówiące chimery i
wieszcze znaki na niebie. Jestem stojącym nad grobem, do cna
zdziecinniałym starcem.
Czyżby będą
owocem wieloletnich starań mądrość opuściła go wraz ze zdrowiem
i siłą? Był maestrem, uczył się w wielkiej Cytadeli Starego
Miasta i tam też otrzymał swój łańcuch. Jak to możliwe, że
głowę wypełniały mu przesądy, jakby był ciemnym parobkiem?
A jednak... a
jednak... kometę było już widać nawet za dnia, z gorących
szczelin Smoczej Góry wznoszącej się za jego plecami buchała
jasnoszara para, a wczoraj rankiem biały kruk przyniósł wiadomość
z samej Cytadeli. Choć z dawna jej oczekiwano, wzbudziła wielki
strach. Lato dobiegło końca. Omeny mnożyły się i nie sposób już
było ich ignorować.
Co to wszystko
znaczy? - miał ochotę zawołać.